UA-43269020-1

uzależnienie od leków

W tym wpisie postanowiłem cofnąć się w tył, przedstawić dalszy ciąg swoich “przygód” z przeszłości i opisać moje doświadczenia, wrażenia oraz refleksje z swojej pierwszej psychoterapii  na stacjonarnym oddziale leczenia nerwic w Lublinie w których byłem.. W roku 199? roku ( nie pamiętam dokładnie roku), po opuszczeniu oddziału psychiatrycznego, o którym pisałem na tym blogu wcześniej (wpis na ten temat musiałem najpierw usunąć, gdyż został zawirusowany spamem viagry, a później przenieść, dzieląc na dwie części [znajdziesz je tutaj..] na swój pierwszy oddział leczenia nerwic ..Oddział zajmował, wliczając parter, 2 piętra (w budynku nie było oddziałów psychiatrycznych z chorymi psychicznie), a na nich dość duże 3-4 sale dla

pacjentów, po ok 10-12 łóżek (nie pamiętam dokładnie), 2-3 sale różnej wielkości z  czego 1 duża do przeprowadzania zajęć z psychoterapii grupowej, a  2 małe salki, gabinety terapeutyczne do prowadzenia sesji psychoterapii indywidualnej, stołówka, aneks kuchenny, jednakże posiłki były dowożone z zewnątrz (ok 300 – 500 m) przez pacjentów (dyżury) dwukołowym wózkiem, trzeba było z nim jechać bardzo ostrożnie, aby z wielkich garów nie powylewała się zupa (nie cierpiałem tego!..) Byłem ok 4 – 6 tygodni świeżo po odstawieniu Xanaxu (Alprazolamu) i to na szybko, który brałem ok 8 miesięcy, a wcześniej przez 1 rok Clonazepamu, czyli w sumie po ok 2 lat regularnego zażywania benzodiazepin..

Niestety miałem już dość rozwiniętą tolerancję, więc szybko doszedłem w końcowym okresie do dawki 6-8 mg Alprazolamu /na dzień.. Lekarz odstawił mi go w szpitalu w ciągu 3 dni (z substytucją na Relanium), tzn od razu przejście na Relanium i po trzech dniach odstawienie do zera (zdecydowanie za szybko!)..Na lubelskim oddziale nerwic najpierw przyjęcie, w ciągu pierwszych dni badanie ogólne przeprowadzone przez lekarza ogólnego, będącego na stażu, nieco późniejszym terminie także podstawowe badania, krew, mocz itp.

Na oddziale z tego co pamiętam był lekarz psychiatra (ordynator oddziału), drugi lekarz psychiatra, jego zastępca, trzy osoby o wykształceniu psychologicznym i specjalizacji psychoterapeuty, jedna osoba prowadząca zajęcia z tzw psycho-rysunku, jedna pani terapeutka zajęciowa prowadząca zajęcia z nauki technik relaksacji oraz pielęgniarka oddziałowa..Oddział na ten czas z tego co pamiętam był bardzo „oszczędny” w przepisywaniu leków, rano i w południe brałem jedynie Pramolan, a przed snem można było doraźnie, w wyjątkowych przypadkach poprosić o kieliszek Hydroksyzyny w syropie, który odpowiadał ok 10 mg tego leku w tabletce..

Po wielu miesiącach przyjmowania mocnego Clonazepamu i Xanaxu był to dla mnie oczywiście „cukierek bez smaku”, czyli bez odczuwalnego działania, ale jak to mówią, „na bezrybiu i rak dobry”, więc co wieczór maszerowało się wraz kilkoma innymi delikwentami po kieliszek hydroksyzyny

W grupie pacjentów było dwóch alkoholików, jeden z nich był zawodowym kierowcą, drugi przemądrzały inteligent, był także sportowiec uzależniony od Alprazolamu cierpiący na ataki paniki,  była pani lekarz, jak również nauczyciel szkolny, gospodyni domowa, która cierpiała na coś co się określa paraliżem nerwicowym, czy nerwowym, gdy się zdenerwowała traciła czucie w nogach i leciała jak to się mówi na łeb, na szyję, tam gdzie aktualnie stała..,Był też jeden fajny facet, o charakterze i usposobieniu lekko wojskowym, ale też dużym poczuciu humoru, który cierpiał z tego co pamiętam na coś co potocznie nazywa się „nerwicą serca„, czyli nerwicę narządową, która w tym przypadku polegała na lęku przed zawałem, obawą o to, czy nie ma się chorego serca, nie przeżywa się zawału pomimo dobrych wyników badań lekarskich, Była także dziewczyna z anoreksją, chuda z założonym na stałe cewnikiem i woreczkiem na mocz, nie wiem dlaczego (?),czy miała jakieś problemy z nerkami, czy problemy z utrzymaniem moczu (?)..

Pewna dziewczyna miała silne ataki paniki, do tego stopnia, że będąc sama w domu musiała wzywać pogotowie, ogólnie fajny turnus, fajni ludzie, każdy z nich z jakimś dużym problemem natury nerwicowej, depresyjnej..

Cały turnus trwał standardowo 2.5 miesiąca, w ramach zajęć odbywała się wspomniana psychoterapia grupowa, 1-2 razy na tydzień oraz psychoterapia indywidualna mniej więcej z tą samą częstotliwością..W przypadku tej pierwszej, z tego co pamiętam, to podzieleni byliśmy na dwie podgrupy. W terapii grupowej uczestniczyło zwykle dwóch psychologów, psychoterapeutów, którzy „czuwali” nad tym co się działo na sali, czasem reagując, coś wtrącając w trakcie, zwracając uwagę uczestników grupy na rzeczy w ich mniemaniu istotne, lub podsumowując pewne wypowiedzi..

Zajęcia grupowe na tym konkretnie oddziale polegały na tym, że na każdym spotkaniu jedna osoba opowiadała „historię swojego życia”, czyli generalnie wszystko co chciała lub mogła powiedzieć o sobie, o swoich problemach, o objawach choroby.. Mówiło się także często o tym, kto jaką ma sytuacje w domu, w rodzinie, relacje z rodzicami, mężem, żoną (istotne informacje), praca, traumatyczne wydarzenia (jeśli jakieś były)..

Tzw „prezentacje” każdego z osobna odbywały się w umownej kolejności (jedni chcieli wypowiedzieć się jak najszybciej i mieć „z głowy”, inni wprost przeciwnie, najchętniej by nie odzywali się wcale) ..Wtedy nie rozumiałem tego do końca, a teraz, po latach sądzę że miały one (te prezentacje) określone, dobrze przemyślane cele terapeutyczne takie jak:

– przełamywanie lęków społecznych, czyli lęków przed wystąpieniami publicznymi, które czasem przeżywamy w normalnym życiu, w pracy, podczas rozmowy kwalifikacyjnej, w towarzystwie, w grupie, w knajpie, tyle, że tu na bezpiecznym gruncie, swoistym treningowym „poligonie terapeutycznym”, gdzie nikt nas nie skrzywdzi, nie poniży, nie osądzi, nie będzie oceniał, bo nad tym, żeby takie rzeczy się nie zdarzały czuwają fachowcy

– możliwość uzyskania od członków grupy wielu wartościowych tzw informacji zwrotnych, na swój temat, na temat problemów, pacjenci cierpiący na zaburzenia psychiczne (nerwice, fobie, depresje) mają często bardzo zafałszowany obraz samego siebie, na temat co myślą o nich inni, bardzo krytyczny, często totalnie odbiegający od rzeczywistości..

Pacjent na grupie ma możliwość przejrzeć się niejako w oczach innych, zobaczyć co myślą o nim pozostali członkowie społeczności, na temat jego wyglądu, usposobienia, zalet i wad, problemów, jak jest postrzegany „z boku” i jest to często daleko inny obraz od tego co dana osoba myśli o  sobie! Owszem, krytyka jest też dopuszczalna, ale konstruktywna, nie krytykanctwo ! taka mająca pomóc, nie krzywdzić..

– uświadomienie przyczyn objawów nerwicowych lub depresyjnych, które są często głęboko ukryte w naszej podświadomości, a co za tym idzie zupełnie niedostępne dla nas, i tylko drugi człowiek, często pod postacią doświadczonego psychoterapeuty, dzięki swojej wiedzy i pewnym psychologicznym narzędziom, „sztuczkom” potrafi dotrzeć do sedna sprawy..

Oczywiście na tym nie koniec, bo ja sądzę, że trzeba później jeszcze dalej pracować nad sobą (chyba, że nie ma takiej potrzeby), ale na terapii (na tym właśnie oddziale) powiedziano nam, że dobra diagnoza, to już połowa sukcesu (aż połowa i tylko połowa)..i właśnie w tym miejscu chciałbym napisać o rzeczy moim zdaniem bardzo ważnej, o której ja w owym czasie nie wiedziałem, a co sprawiało, że wpadałem jakby w pułapkę pewnego, fałszywego myślenia, mianowicie: „kończy się 2.5 miesięczny turnus ,moje leczenie na oddziale nerwic, a więc muszę, powinienem być już całościowo i kompletnie zdrowy!!” ..Czy to jest prawda, czy fałsz??!

 

 

Wtedy myślałem, że prawda, ponieważ dominowało we mnie myślenie dychotomiczne (czarno-białe), czyli wszystko albo nic.. Jest to jeden z kilku typowych błędów poznawczych, błędnych wzorców myślowych, charakterystyczny dla ludzi z nerwicami, depresjami, niską samooceną ..Przykłady takiego myślenia znajdziesz na podstronie mojego bloga pt „Materiały -> [Różne..]

którzy rozróżniają w swoim myśleniu tylko dwie kategorie, bez żadnych etapów pośrednich, coś w stylu, „wszystko albo nic”, ludzie dzielą się na dobrych i złych, grubych i chudych, idiotów i super mądrych, a ze stanu choroby (nerwicy) po 2-miesięcznym leczeniu przechodzi się (powinno się przejść) od razu w stan pełnego zdrowia, bo i sama nerwica to żadna choroba, to wymysł, wmawianie sobie, różnych lęków „z lenistwa”, z nadmiaru wolnego czasu, to fanaberia (tak wtedy myślałem, w takim duchu zostałem wychowany)..

Teraz z perspektywy lat myślę sobie, że :

po 1. w dwa miesiące to można wyleczyć zapalenie płuc i to nie zawsze, bo jak się odpowiednio długo człowiek nie wyleży, nie wykuruje, to może mieć powikłania itd.

po 2. moim zdaniem nerwicy, lęków, dystymii, zaburzeń odżywianiaczy co tam jeszcze (?) zwykle „uczymy się” już od dziecka dorastając w różnych, powiedzmy specyficznych warunkach..Na objawy nerwicy, rozwój uzależnienia (np. od benzodiazepin) składa się zwykle kilka czynników, więc trudno oczekiwać, że „oduczymy się” bać w 2 miesiące – to nie grypa!..

po 3. człowiek dojrzewa powoli, nie od razu „zaskoczy”, ponieważ posiada szereg mechanizmów obronnych, boi się zmiany, czasem woli trwać w chorobie, bo choć ta jest cierpieniem, to jest to stan mu znany..boimy się nowych rzeczy, żeby sobie nie pogorszyć.

 po 4. gdzieś oglądałem jakiś film z wywiadem z doświadczonym psychoterapeutą, który stwierdził, że tak naprawdę, żeby leczenie (psychoterapia) przyniosła oczekiwany efekt powinna trwać nie krócej niż 6 miesięcy, ale ze względu na naszą polską rzeczywistość, oszczędności, NFZ przeznaczył określone środki i trzeba było zastosować skrócony program leczenia i „zmieścić się” w 2.5 miesiącach..

 Dla przykładu podam, że są w Polsce ośrodki dla narkomanów, gdzie terapia trwa od 6 – 12 miesięcy z ośrodku zamkniętym! Ktoś może powie, no tak, ale narkomania to wyższa “szkoła jazdy”, czyżby ?!..Też tak do niedawna myślałem, ale nie raz już spotkałem się z głosami na różnych forach internetowych, tematycznych, że ponoć łatwiej wyjść z heroiny, niż z silnego uzależnienia od benzodiazepin..